poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Paw

Marek Raczkowski w "Książce,..." powiedział, że w polskiej polityce już nic go nie zdziwi. Zazdroszczę Markowi Raczkowskiemu, bo zdaje sobię sprawę, że tak naprawdę gówno jeszcze w życiu widziałem i że mleko jeszcze pod nosem i w ogóle szczyl. Z jednej strony wypełnia mnie ta zazdrosć, chciałbym powiedzieć, że nie zdziwi mnie w tej polskiej polityce już nic absolutnie, z drugiej strony wciaż jest we mnie odrobina poczucia humoru, pomieszanego z przerażeniem, jednak nadal uczucie to znajduje się na poziomie Benny Hilla. Gorzej będzie, gdy skończy mi się humor i przestanie mnie to wszystko bawić, a moment ten zbliża się wielkimi krokami i bóg jeden wie, kiedy śmiech zamieni się w rozległy jak tajga atak serca, psychozę czy schizofrenię.

Jak żyć? Jak żyć panie premierze ze świadomością, że żyć się nie da? Jak odzyskać godność obywatela, skalaną przez wypowiedzi ludzi reprezentujących mnie w świecie? Jak pozbierać się po gwałcie na moim intelekcie zadanym, przez klasę polityczną? Jak funkcjonować pośród lemingów, kiboli, lewaków, smoleńczyków, ultramegawyjebanych prawiczków, pisuarów, korwinów, nacjonalistów? jak rozstrzygnąć spór pomiędzy dwoma braćmi, z których jeden skłania się ku teorii zamachu - więc ma nierówno pod sufitem, a drugi mu to wypomina - więc jest jebanym komuchem? Otóż odpowiedź na te wszystkie pytania jest jedna: żyć się nie da, oddychać się nie da. Rzygać się da, bo jak człowiekowi bardzo się chce rzygać to w pewnym momencie, choćby nie wiem jak się wysilał, zrzyga się. Żeby nie było wątpliwosci i szufladkowania: nie skłaniam się ku żadnej politycznej opcji, ponieważ skłanianie się ku jakiejś opcji, zakłada istnienie tejże. Tu natomiast, na tym polskim łez padole opcji żadnej nie ma i nigdy nie było. Nie oszukujmy się, polityka po prostu nigdy nam nie wychodziła. Jak nie sejmy i sejmiki Polski sarmackiej, suto okraszone hulankami najebanych panów z szabelkami, to Antonii eM, który z całą  pewnoscią od dawna trzeźwy nie był. Jak nie rozbiory, bośmy się miedzy sobą dogadać nie mogli, to zatory, najczęściej na torach, bo kolejarze nie mogą dogadać się z Ministrem Chujwieczego, jak nie komuna i Gierek, to Polska polska i przaśna jak Lepperek. Litości. Toż to nonsens!

Co prawda urodziłem się już w wolnej Polsce, to jest po wyborach '89 roku, nie znam, co prawda, życia za komuny, za okupacji, siłą rzeczy również nie. Ale z tego co słyszę  to nigdy nie było dobrze. Bo Hitler, bo Stalin, bo czarni, bo czerwoni, bo Polacy  bo żydzi, bo ruscy, Niemcy i murzyni, bo tęczowi, bo geje i ich szefowie, co gejów wyłacznie przyjmują, więc jak ktos ma prace to pedał na pewno, bo jego szef to pedał pewnie też, bo księża pedofile, bo Austriacy zoofile, bo brejwiki, bo fricle, bo alka idy, binladeny terrorysty, bo grecja, bo szwecja, bo cypr, bo czechy. Kurwa co to kogo obchodzi?! jaki realny wpływ mają te wszystkie gówna na moje życie tu i teraz?! Jak ma się to do kupienia przeze mnie chleba dzis rano? Co ma to wszystko do tego, z kim żyję, co mówię i robię? Dla czego wszystkie te miałkie historyjki dzielą społeczeństwo na 40 milionów części, wywołując konflikt, na miarę wojny nuklearnej, za każdym razem gdy ktokolwiek podejmuję próbę dyskusji z kimkolwiek?

 My Polacy tak mamy, lubimy spuszczać sobie ostry wpierdol nawzajem. Mi jednak nie daje to spokoju, bo mam alergię na skurwysyństwo. Reaguję stanem przedzawałowym, za każdym razem, gdy słyszę, jak człowiek o IQ równym IQ kowadła mówi mi otwarcie: -Idź na studia młodzieńcze, wiedza to jedyna pewna inwestycja w dzisiejszych niepewnych czasach.

I ide na studia, bo pan powiedział, że jak pójdę to zainwestuję, a inwestycję zwykle się zwracają  zwłaszcza te pewne; I śmigam iks lat na uczelnie, gdzie uczę się wielu świetnych rzeczy, nie dosypiam  nie mam za chuja pojęcia czym jest to osławione studenckie życie, bo zapierdalam na półtora etatu, żeby się mieć za co utrzymać w trakcie tego inwestowania, socjalu nie dostaje co prawda, bo moi rodzice zarabiają więcej niż 200 zł miesięcznie  naukowego też nie, bo moja średnia to 4,80, a stypa naukowa jest od 4,95, ale to nic, grunt, że się kręci, grunt, że inwestycja idzie jak potrzeba; i dostaję papierek i mam go, mam w ręku i dumni są moi rodzice i ja jestem dumny i zwalniam się z prac, w których pracowałem w trakcie studiów za 1100 zł, ciesząc sie, że tak dużo zarabiam, bo jestem studentem a student zawsze dostaje wiecej niż nie-student i idę z papierkiem po nową pracę, pewny, że ja dostanę, bo mam papierek, a pan pięć lat temu mi powiedział, że jak go już będę miał to sprawa załatwiona, a w pracy nowej mi mówią, że jeszcze doświadczenie muszę mieć. 5 letnie najlepiej; iw drugiej i trzeciej pracy też mi tak mówią i pracy nie mam jednak; idę więc do tego pana co mi tak nagadał, że wiedza to inwestycja i mówię, że chciałbym zacząć zarabiać na tych moich aktywach, a pan mi mówi, że Polska kraj mój ukochany, jedyny żywiciel i pocieszyciel, nie potrzebuje magistrów, tylko mechaników, spawaczy, zamiataczy i kurwajegomaciaczy! i że jednak źle zainwestowałem i że trzeba to było przemyśleć pieć lat temu, zanim zrobiłem papierek, straciłem wzrok od wpierdalania danych do kompa za 5,50 zł/h, rozjebałem kręgosłup od dorabiania w biedronce i zanim osiwiałem zastanawiając się za co zapłacę za warunek z przedmiotu, którego nie zaliczyłem, bo kurwa tak!

więc bardzo, ale to bardzo przepraszam, ale inaczej niż skurwysyństwem nazwać mi tego nie wypada.

poniedziałek, 23 lipca 2012

kartofle pryskane

Uczucie bezsilności, to kaźń zadana człowiekowi przez stwórcę. Nic tak nie rozkłada na łopatki, jak świadomość niemocy uczynienia czegokolwiek, co miałoby na celu poprawę jakości własnej egzystencji. W skrócie: szlag mnie trafia, gdy uświadomię sobie, że nawet stając na rzęsach, czynność stawania zostanie zdiagnozowana jako nieprzydatna, przez otaczające mnie środowisko, osądzona na nie przez społeczeństwo i zepchnięta na margines infantylności przez kulturę, której owa czynność byłaby niekwestionowanym elementem. Jednak jest jeszcze nadzieja. Nie w kulturze, lecz w naturze. Otaczając się przez lata naturą, będącą odskocznią od szeroko pojętej kultury, prawdziwie odpoczywam.  Natura zespala całą chemię składającą się na moją cielesność i czyni ze mnie niepoprawnego optymistę. Wystarczy zanurzyć palec w jeziorze, aby zapomnieć o szefie kretynie; wystarczy zaciągnąć się powietrzem, nieskażonym działalnością pobratymców, by nie myśleć o dziurze w budżecie własnego gospodarstwa, w końcu wystarczy trzasnąć żoładkówkę pod wędzoną sielawkę, na środku polany, gdzieś w lasach Warmii, aby zorientować się, że nasze własne problemy, są śmiesznie małe; by przejąć się losem Pana Miecia, u którego za stodołą wynajmujemy miejsce pod namiot , a który zapomniał już, czy jego kura siedzi na jajkach dopiero tydzień, czy już dwa tygodnie i zdaje się ów Pan Miecio wielce tym problemem zafrapowany. Powtórzę Wam, mili Państwo prawdę starą jak świat i znaną powszechnie: im bliżej człowiek natury, tym wolniej i pełniej żyje. Bo jak tu żyć szybko i łapczywie, gdy wiemy, że do sianokosów jeszcze 10 dni, a do grzybobrania jeszcze 5 godzin snu? Jak tu się spieszyć, jeśli wiemy dokładnie, że chleb upiecze się dopiero za 3 godziny, a krowy trzeba spędzić do obory dopiero wieczorem. Drodzy Państwo, nie można żyć szybko jedząc kartofle ze skwarkami drewnianą łyżką i zapijając je zsiadłym mlekiem. To niewykonalne.

wtorek, 8 maja 2012

napletek żyda, czyli jak nie umrzeć ze śmiechu w dzisiejszym świecie

Pamiętam, jak założyłem pierwszego bloga, gdy miałem 16 lat. Wtedy chęć dzielenia się swoimi myślami z anonimowym odbiorcą była niemal podniecająca. Dziś postawiłem na bloga z poczucia żałości do samego siebie. Powszechnie akceptowalnym jest informowanie czytelnika bloga o powodach, które piszącego nakłoniły do pisania. Zwykle jest to coś w stylu: piszę bo odczuwam chęć pisania. Powodem, dla którego poświęcam się tej kurewsko miałkiej czynności jest chęć pisania, ale nie pokracznego, odartego z misterium tworzenia, literaturo-podobnego tworu jakim jest blog, lecz chęć pisania właściwego, przy jednoczesnej niemożności tegoż czynienia. W skrócie: nienawidzę siebie, za to, że migający kursor zostawiający za sobą litery w formacie cyfrowym zastąpił mi atrament, taśmę i błogi łoskot maszyny do pisania. Nie cierpię tego, że przeraża mnie myśl o ponownym przelaniu myśli swych na pachnący, materialny papier. Po to, drogi anonimowy, cyfrowy czytelniku piszę i miękkim kalafiorem zwisa mi, czy myśl mą podchwycisz, czy zadumasz się nad śladem mego intelektualnego osocza, czy słowa me Cię zbulwersują, rozbawią czy mentalnie zmasturbują. Ręczę, że nie będę się buntował i bił głową w mur. Z tej taniej podróbki tekstualności dowiesz się wiele o sobie, może nawet stwierdzisz, że znam Cię osobiście...niestety na końcu zorientujesz się, że to o czym piszę dotyczy tak Ciebie, jak i pierdyliarda ludzi na tym łez padole; bo w brew temu, co wpajali Ci rodzice, wbrew temu, co szeptała Ci kochana babunia na ucho, wbrew temu co przez lata wpierdalali Ci do głowy nauczyciele i pedagodzy, wcale nie jesteś wyjątkowy. Składasz się z wody, flaków, gówna, potu i krwi, tak jak miliardy ludzi na świecie. Jesz, srasz, śpisz, pieprzysz sie, pracujesz, pijesz gorzałę i tak jak miliardy ludzi na tym świecie uważasz, że jesteś wyjątkowy. Rozejrzyj się.